Finał Ligi Mistrzów (25 maja 2005 roku): AC Milan - Liverpool FC 3:3 (k. 2:3)
Chyba najbardziej dramatyczny finał w historii Pucharu Mistrzów. Rossoneri zaczynają genialnie. Już w 1. minucie po golu Paolo Maldiniego prowadzą 1:0. Potem do siatki rywali dwukrotnie trafia jeszcze Hernan Crespo i do szatni Milan schodzi, prowadząc 3:0. Podopieczni Carlo Ancelottiego są pewni wygranej. Tak pewni, że w 360 sekund - między 54. a 60. minutą - pozwalają sobie strzelić trzy gole. Steven Gerrard, Vladimir Smicer i Xabi Alonso dają Liverpoolowi drugie życie. Jeszcze tylko rzuty karne, Dudek dance i puchar jedzie do Liverpoolu. Spektakl na Atatürk Olimpiyat Stadyumu miał scenariusz godny oscarowego dzieła. Był dramatyczny, wzruszający i komiczny (w sposobie bronienia karnych Jerzego Dudka było coś komediowego, przyznacie) i co najważniejsze, miał genialne zakończenie.
26. kolejka Premier League (5 lutego 2011 roku): Newcastle United - Arsenal Londyn 4:4
Po tym meczu z Kanonierów śmiał się cały piłkarski świat. Trochę w tym wszystkim na dalszy plan zeszła wspaniała pogoń Srok. Niesłusznie. Media skupiły się bowiem na tym, jak Arsenal zrobił to, co zrobił. Wszystko zaczęło się zgodnie z planem. Po dziesięciu minutach drużyna z Londynu prowadził 3:0. W 26. minucie czwartego gola dorzuca Robin van Persie i razem z kolegami uznaje, że swoje zrobił. Piłkarze Arsene'a Wengera przestają grać. Ze snu próbuje zbudzić ich Joey Barton, strzelając w 68. minucie bramkę na 1:4. 420 sekund później policzek wymierza im Leon Best. Kanonierzy nadal jednak śpią. Gdy zaczynają orientować się, co zaraz może się stać, Joey Barton zdobywa gola kontaktowego. Dzieła dopełnia na trzy minuty przed końcem regulaminowego czasu gry Cheik Tioté. Wenger mówi po meczu, że był to tylko wypadek przy pracy. Potem podobne przytrafiają się jego drużynie m.in. w starciach z Manchesterem City (3:6), czy niedawno z Liverpoolem (1:5). Budowę, na której tak często zdarzałyby się wypadki, albo się zamyka, albo zmienia się kierownika. Trudno Arsenal zlikwidować, więc...
8. kolejka Premier League (29 września 2001 roku): Tottenham Hotspur - Manchester United 3:5
Do przerwy na White Hart Lane było 3:0 dla gospodarzy. Dean Richards, Les Ferdinand i Christian Ziege pokonali Fabiena Bartheza i razem z kolegami z zespołu i kibicami byli przekonani, że United po takiej serii ciosów się nie podniosą. Czerwone Diabły nie byłyby jednak Czerwonymi Diabłami, gdyby choć nie spróbowały dogonić Koguty. Sygnał do walki daje tuż po przerwie Andrew Cole. W 58. minucie gola kontaktowego zdobywa Laurent Blanc. Niecały kwadrans później uderza Ruud van Nisterlooy i jest remis. Tottenham jest tak oszołomiony, że daje sobie strzelić jeszcze dwie bramki. Juan Sebastian Veron w 76. minucie płaskim uderzeniem lewą nogą daje ekipie z Manchesteru prowadzenie. Kropkę nad i tuż przed ostatnim gwizdkiem sędziego stawia David Beckham. Kibice Kogutów są w szoku. Piłkarze nie wiedzą, co się dzieje. Alex Ferguson triumfuje. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
6. kolejka Bundesligi (18 września 1976 roku): VfL Bochum - Bayern Monachium 5:6
Monachijczycy z Seppem Maierem, Franzem Beckenbauerem, Gerdem Müllerem i Karlem-Heinzem Rummenigge w składzie pojechali do dziewiątego wówczas w tabeli Bochum pewni swego. Pewność tę nieco stracili, gdy po 53 minutach przegrywali 0:4. To był sygnał, że trzeba zacząć grać. Już 120 sekund później Rummenigge strzela na 1:4. I się zaczęło. Georg Schwarzenbeck, dwa razy Müller i dwukrotnie Uli Hoeness i Bayern wygrywa wydawało się przegrany mecz. Do dziś w historii Bundesligi nie było bardziej szalonego spotkania.
8. kolejka Serie A (23 października 2011 roku): US Lecce - AC Milan 3:4
Milan nie tylko tracił zwycięstwa w niebywałych okolicznościach (patrz finał LM z 2005 roku). Potrafił się również podnosić z kolan i wygrywać w sytuacjach wydawałoby się beznadziejnych. Kibice Rossonerich mało mają w ostatnich latach powodów do tego, by być ze swojej ukochanej drużyny dumnym. Muszą więc zadowolić się małymi rzeczami. Milan jechał do Florencji południa jako murowany faworyt. Trudno żeby było inaczej. Szósta drużyna tabeli przyjechała bowiem do osiemnastej i... po 37 minutach przegrywa 0:3! Na forach i portalach sportowych zawrzało. Kibice śledzący relację z meczu na żywo wylewają na piłkarzy i trenera Massimiliano Allegrego wiadra pomyj. Nikt nie wierzy, że Rossoneri wyjadą z Lecce choćby z jednym punktem. A jednak. Allegri na drugą połowę posyła Kevina-Prince'a Boatenga, który zastąpił bezbarwnego Robinho. Jak się wkrótce okaże, był to strzał w dziesiątkę. Ghańczyk zalicza klasycznego hat-tricka i w 63. minucie na tablicy wyników jest remis 3:3. 20 minut potem Mario Yepes głową pakuje piłkę do siatki Massimiliano Benassiego i niemożliwe staje się faktem. Milan wraca do domu z tarczą.
Ćwierćfinał MŚ w Anglii (23 lipca 1966 roku): Portugalia - Korea Północna 5:3
Portugalczycy przeszli przez fazę grupową jak burza. Wygrali 3:1 z Węgrami, 3:0 z Bułgarią i 3:1 z Brazylią. W walce o półfinał muszą zmierzyć się z rewelacją turnieju, Koreą Północną, która w grupie pokonała faworyzowanych Włochów 1:0. Kibice zasiadający na trybunach Goodison Park w Liverpoolu są w szoku, kiedy już w 1. minucie Seung-Zin Pak daje prowadzenie Azjatom. Potem ten stan przybiera na intensywności, osiągając apogeum w 25. minucie. Wówczas na tablicy wyników widnieje rezultat 3:0 dla Korei! Portugalczycy mają poważny problem. A wiadomo, jak trwoga to do... Eusebio. Urodzony w Mozambiku snajper pokonuje koreańskiego golkipera kolejno w 27., 43. (z rzutu karnego), 56. i 59. minucie (z rzutu karnego) i sytuacja wraca do normy. Gola dorzuca jeszcze José Augusto i sensacja nie staje się faktem. Faworyt zwycięża, by potem polec w półfinale z późniejszym mistrzem świata Anglią 1:2.
3. kolejka Ligue 1 (22 sierpnia 1998 roku): Olympique Marsylia - Montpellier HSC 5:4
Ciepły letni wieczór na Stade Vélodrome. Wszystko byłoby ok, gdyby nie wynik do przerwy. Olimpijczycy przegrywają z Montpellier 0:4. Niejeden z kibiców uważa, że to jakiś koszmar i zaraz się obudzi. Kilka uszczypnięć jest jednak dowodem na to, iż uczestniczy w prawdziwych wydarzeniach. I to jakich. Roland Courbis wie, że jedynym człowiekiem, który może odwrócić losy meczu jest Christophe Dugarry. Wpuszcza go na plac gry w 60. minucie, a tuż potem Florian Maurice w końcu pokonuje Bruno Martiniego. Kolejne minuty to już show samego Dugarry'ego. Jego dwa gole powodują, że Marsylia przegrywa tylko 3:4. Niebawem wyrównuje Eric Roy. Gdy do ostatniego gwizdka pozostają sekundy i wydaje się, że mecz zakończy się remisem, sędzia dyktuje rzut karny za faul na Robercie Piresie. Do piłki ustawionej na jedenastym metrze podchodzi Laurent Blanc i stadion eksploduje. Do dziś spotkanie to pozostaje najbardziej dramatycznym w historii ligi francuskiej.
21. kolejka Primera Division (19 stycznia 1998 roku): FC Barcelona - Valencia CF 3:4
Zmierzająca po tytuł Barca podejmuje na Camp Nou zawsze groźną ekipę Nietoperzy. Wszystko wydaje się zmierzać w odpowiednim kierunku. W 32. minucie Luis Enrique strzałem głową pokonuje Andoniego Zubizarettę i jest 1:0. Niedługo po przerwie na 2:0 podwyższa Rivaldo, a wkrótce Fernando Cáceres pakuje piłkę do własnej siatki. Blaugrana prowadzi 3:0. Do końca spotkania nieco ponad pół godziny. Większość kibiców sądzi, że nic wielkiego się już nie wydarzy i Barca zgarnie trzy punkty. Pierwsza odsłona dramatu ma miejsce w 69. minucie. Wprowadzony chwilę wcześniej Guillermo Morigi pokonuje Ruuda Hespa po raz pierwszy. Następnie sprawy w swoje ręce (a właściwie głowę i lewą nogę) bierze Claudio Lopez i jest 3:3. Dzieła zniszczenia gospodarzy dokonuje na dwie minuty przed końcem regulaminowego czasu gry Ariel Ortega. To chyba jedna z najbardziej frajerskich porażek w historii Dumy Katalonii.
1. runda Pucharu UEFA (28 września 2000 roku): Wisła Kraków - Real Saragossa 4:1 (karne 4:3, pierwszy mecz 1:4)
To był najbardziej niesamowity mecz polskiej drużyny, jaki pamiętam. Biała Gwiazda była skazana na pożarcie. W Hiszpanii przegrała bowiem 1:4 i w Krakowie chciała po prostu się nie zbłaźnić. O awansie nawet nie marzyła. Zaczyna się fatalnie. W 5. minucie Marcin Baszczyńskie strzela samobója i krakowianie, by doprowadzić do dogrywki muszą pokonać bramkarza czwartej drużyny Primera Division aż... czterokrotnie. Na przerwę podopieczni Oresta Lenczyka schodzą, przegrywając w dwumeczu aż 1:5. To co stało się w drugiej połowie, stanowi dowód na to, że cuda się jednak zdarzają. Kalechi Ikenacho, dwukrotnie Tomasz Frankowski i Kazimierz Moskal znajdują sposób na Juanmiego. Koniec czasu regulaminowego. Stan gry - 5:5. Czas na dogrywkę. W niej nic się zmienia. Do wyłonienia zwycięzcy potrzebne są więc rzuty karne. Te niesieni dopingiem fanów lepiej wykonują gospodarze i sprawiają sensację, ucierając nosa dumnej ekipie z Hiszpanii.
Opisane wyżej mecze powodują, że chce się być kibicem piłkarskim. Są jak dobry thriller. Już na samym początku chwytają za gardło, potem lekko odpuszczają, by docisnąć z jeszcze większą mocą i zwolnić ucisk dopiero po napisach końcowych.
Z mecz Arsenalu z Reading (7-5, choc Arsenal przegrywal 0-4)?
OdpowiedzUsuńFaktycznie, ten mecz też powinien się znaleźć. Jeszcze kilka innych też, ale wt. Dzięki za uwagę:)
OdpowiedzUsuńNie pamiętam daty, ale mecz Werderu Brema z Anderlechtem w LM. Belgowie prowadzili do przerwy 0:3, aby przegrać 5: 3, kapitalny mecz Wyntona Rufera
OdpowiedzUsuńI z tego co pamiętam Anderlecht strzelił te 5 bramek po 80 minucie.
OdpowiedzUsuńWarto wspomnieć jeszcze o pamiętnym meczu Legii z Widzewem:)
OdpowiedzUsuńTak, mecz Legia - Widzew, ten o którym myślimy, był wyjątkowy. Ale tam Łodzianie przegrywali tylko 0:2...:)
Usuń