Z Chelsea wyleciał z hukiem. Mimo tego do Londynu się nie zraził i ma zamiar spędzić w nim następne trzy lata życia. 3 lipca podpisał kontrakt z Tottenhamem Hotspur, w którym spróbuje udowodnić, że zasługuje na miano "drugiego Mourinho".
Zdobywając mistrzostwo, Puchar i Superpuchar Portugalii oraz wygrywając Ligę Europejską z FC Porto André de Pina Cabral de Villas-Boas zyskał opinię trenerskiego cudotwórcy. Nic więc dziwnego, że wkrótce dostał pracę w Chelsea. Tam jednak okazało się, że do Jose Mourinho jeszcze wiele mu brakuje. Szybko wdrapał się na szczyt i równie błyskawicznie z niego spadł. Jak się niedawno okazało - na cztery łapy.
Kibice "Kogutów" zastanawiają się, jak będzie spisywać się ich ukochana drużyna pod wodzą 34-letniego szkoleniowca. Według mnie mogą być spokojni. Tottenham z Villasem-Boasem u steru będzie udoskonaloną wersją drużyny Harry'ego Redknappa, nadal stanowiącą jedną z głównych sił angielskiej ligi. Portugalczyk przez dziewięć miesięcy spędzonych w klubie ze Stamford Bridge nauczył się bowiem więcej niż przez całą swoją dotychczasową karierę. I tę wiedzę z pewnością wykorzysta.
Do momentu rozpoczęcia przygody w Chelsea prowadził drużyny bez gwiazd, złożone głównie z młodych piłkarzy, którzy nie mieli czelności nie zgadzać się z trenerem. Na Stamford Bridge musiał zapanować nad wielkimi indywidualnościami, graczami, którzy są niewiele młodsi od niego. Nie udało mu się jednak wzbudzić ich zaufania. Nic w tym dziwnego, jeśli z jego ust padały słowa w rodzaju: "Nie muszę mieć poparcia u piłkarzy, ważne, że popiera mnie właściciel klubu". Jak po takim stwierdzeniu zawodnicy pokroju Johna Terry'ego czy Didiera Drogby mieli go szanować? Villas-Boas dostał od nich nauczkę. I w sumie powinien być im wdzięczny. Dzięki nim wie, jak nie traktować sławnych graczy. W Tottenhamie również jest kilku niepokornych, którzy nie boją się mówić, co im się nie podoba. Po lekcji z Terrym i spółką Villas-Boas również z Williamem Gallasem, Rafaelem van der Vaartem czy Jermaine'em Dafoe powinien sobie poradzić.
Praca w klubie ze Stamford Bridge nauczyła go też, co to znaczy prawdziwa presja. "The Blues" musieli wygrywać zawsze, bez względu na to, z kim grali. Wyniki osiągane przez drużynę pod wodzą Villasa-Boasa pokazały, że Portugalczyk z tą presją radzić sobie nie umiał. Stojąc w trakcie meczu przy linii bocznej, wyglądał na człowieka, który nie do końca wie, co się dzieje. Bardziej przypominał Franciszka Smudę podczas meczów Euro niż Jose Mourinho, do którego tak często jest porównywany.
Muszę się przyznać, że myślałem, iż po rozczarowaniu, jakim była jego praca w Chelsea, szybko nie dostanie równie prestiżowej propozycji. Oczywiście Tottenham to nie drużyna z potencjałem "The Blues", ale również ma wielkie ambicje. Faworytem do mistrzostwa Anglii jednak nie jest. A wiadomo przecież, że dużo łatwiej prowadzić zespół, który jedynie może, a nie musi zdobyć tytuł.
Będąc zatrudnionym w klubie Romana Abramowicza, Villas-Boas przy wyborze nowych piłkarzy musiał twardo negocjować z wpływowym dyrektorem sportowym Michaelem Emenalo. W Tottenhamie będzie miał większą władzę nad drużyną (Tim Sherwood nie ma klubie tak mocnej pozycji jak Emenalo w Chelsea). Jedynym ograniczeniem w wyborze graczy będzie cena. Tottenham bowiem to nie Chelsea, a Daniel Levy to nie Roman Abramowicz, kasy na zakupy jest więc dużo mniej.
Mimo że Villas-Boas pracuje w Tottenhamie dopiero kilka dni, już zdołał dokonać jednego transferu. Do drużyny "Kogutów" dołączył islandzki ofensywny pomocnik Gylfi Sigurdsson z Hoffenheim (ostatnie pół roku spędził w Swansea, gdzie zbierał świetne recenzje). Wkrótce jego śladem pójdzie obrońca Jan Vertonghen z Ajaksu Amsterdam. Kto będzie następny? Podobno w kręgu zainteresowań portugalskiego menedżera są Joao Moutinho i... Robert Lewandowski.
Glenn Hoddle twierdzi, że Tottenham sporo ryzykuje, zatrudniając André Villasa-Boasa. Owszem, ale kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Władze klubu z White Hart Lane wydają się wierzyć w prawdziwość tego porzekadła. Mam nadzieję, że Portugalczyk nie sprawi, że przestaną. Dla niego to chyba ostatnia szansa zaistnienia w wielkim futbolu. Jeśli drugi raz z rzędu powinie mu się noga, już więcej może nie dostać szansy na pracę w najlepszych ligach Europy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz