czwartek, 6 stycznia 2011

Sukcesu nie da się kupić, czyli o nijakości Manchesteru City


Od 2008 roku Manchester City jest własnością grupy inwestycyjnej szejka Mansoura bin Zayeda Al Nahyana. W tym czasie "The Citizens" kupili piłkarzy za bagatela 400 mln euro. Efekty tej inwestycji już widać. Po 22 kolejkach Premier League podopieczni trenera Roberto Manciniego są wiceliderem tabeli. W poprzednim sezonie byli o włos od czwartego miejsca, premiowanego grą w eliminacjach Ligi Mistrzów. Teoretycznie więc wszystko idzie w dobrym kierunku. Problem w tym, że właściciele Manchesteru są niecierpliwi i sukcesów oczekują natychmiast. 


"The Citizens" mimo że w tabeli są wysoko, grają futbol nieciekawy, niegodny wręcz drużyny aspirującej do tytułu mistrza Anglii. W dziesięciu meczach u siebie zdobyli zaledwie 14 goli. Statystykę tę zawyżyło zwłaszcza niedawne efektowne 4:0 ze słabiutką Aston Villą. Na wyjazdach jest lepiej. Ale o prawdziwej sile drużyny decyduje to, jak prezentuje się w meczach z bezpośrednimi rywalami do tytułu. Manchester w środę zremisował w Londynie z Arsenalem, ale zagrał jak drużyna z niższej ligi, która przyjechała na Emirates z jednym celem - nie przegrać. Ofensywa City opierała się jedynie na Carlosie Tevezie, który nie był w stanie sam rozmontować, wcale przecież nie najsilniejszej defensywy "Kanonierów". 


W pierwszym meczu z Arsenalem na City of Manchester Stadium drużyna Manciniego przegrała 0:3. Wynik mówi sam za siebie. W pozostałych meczach z drużynami z czołówki nie było o wiele lepiej. Derby Manchesteru wyglądały podobnie do środowego meczu z Arsenalem. Zakończyły się również identycznym wynikiem. I główna w tym zasługa "The Citizens". Z Chelsea Manchester wygrał 1:0. Z Liverpoolem (ale czy to obecnie drużyna czołówki?) 3:0. Z Tottenhamem na wyjeździe również zremisował 0:0. Wychodzi więc na to, że w trzech meczach z drużynami zajmującymi miejsca 1-4 Manchester trzy razy zremisował 0:0, w każdym będąc drużyną gorszą, momentami broniącą się wręcz rozpaczliwie. 


Przyczyna tego stanu rzeczy jest prosta. Manchester City nie jest drużyną w pełni tego słowa znaczeniu. Piłkarze nie szanują się nawzajem (ostatnia bójka Emmanuela Adebayora z Kolo Toure, wcześniejsze sprzeczki Carlosa Teveza z Mancinim itd., Yayi Toure z Jamesem Milnerem czy znów Adebayora z Vincentem Kompanym), nie szanują trenera i ogólnie uważają się za pępki świata. Problem w tym, że pępek może być tylko jeden... 


Mimo wielkich kwot transferowych w City wcale nie grają wybitni piłkarze. W obecnej kadrze naprawdę dobrych jest może czterech. Carlos Tevez stanowiący o sile ataku (strzelił 12 z 33 goli, czyli ponad 1/3), Joe Hart, bez którego wielu 0:0 by nie było, Yaya Toure, próbujący jakoś poukładać grę w środku pola, i od czasu do czasu (ale ostatnio coraz rzadziej) David Silva. Pozostali gracze w kadrze City nie zasługują na płacone im pensje. Są dobrzy, ale zbyt duża kasa przewróciła im w głowach i po prostu nie chce im się chcieć. 


City nie są więc drużyną zdolną sięgać po najważniejsze trofea. Są raczej grupką rozkapryszonych, krnąbrnych gwiazdek, dla których najważniejszy jest stan konta. Stanowią zbieraninę kłócących się ze sobą indywidualności, gdzie każdy walczy jedynie o to, by dostać jeszcze większą podwyżkę. Nie obchodzą ich zakazy, nie obchodzą ich reguły sportowego trybu życia. Robią co chcą i wszystko i wszystkich mają w nosie, a może raczej nieco niżej i z drugiej strony ludzkiego ciała?


Jaki z tego morał? Sukcesu w piłce nie da się tak łatwo kupić. Na szczęście...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz