niedziela, 14 lutego 2016

Casus Piechny, czyli o chwilowych gwiazdach

Michu tylko przez rok czarował kibiców.
Potem się pogubił. źródło: www.footballfancast.com
W sezonie 2005/2006 strzela 21 goli w Ekstraklasie, potem odchodzi do Torpedo Moskwa i słuch po nim ginie. Takich Grzegorzów Piechnów miała każda liga na świecie. Piłkarzy, którzy w jednej kampanii zachwycali swoją grą, bili rekordy, by potem zupełnie się pogubić. Przyczyn regresu formy jest tyle co zawodników. Jedni zbytnio uwierzyli, że są wielcy, drudzy podjęli złe decyzje transferowe lub mieli pecha, doznając poważnej kontuzji, jeszcze inni okazali się po prostu za słabi, a ich dobra dyspozycja w danych rozgrywkach stanowiła splot szczęśliwych zdarzeń. Oto historie kilku snajperów, którzy równie szybko weszli na wielką piłkarską scenę, jak z niej zniknęli.

źródło: wikipedia.org
Michu. Łabędź, który stał się brzydkim kaczątkiem

W historii Premier League było niewielu piłkarzy, którzy równie szybko i niespodziewanie zostali jej gwiazdami, co przestali nimi być. Sezon 2012/2013 był w wykonaniu Hiszpana genialny. Strzelił 18 goli dla Swansea, w klasyfikacji strzelców ustępując tylko Robinowi van Persiemu, Luisowi Suarezowi, Garethowi Bale'owi i Christianowi Benteke. Kontuzje kolana i kostki sprawiły jednak, że w kolejnej kampanii Michu na boisku pojawił się 17 razy i strzelił zaledwie 3 gole.

W lipcu 2014 roku został wypożyczony do Napoli. Niestety, tam miał jeszcze większe problemy ze zdrowiem. Dopadło go zapalenie okostnej, przez które nie trenował 222 dni. Zagrał jedynie w 6 meczach i w styczniu 2015 roku wrócił do Swansea, skąd w listopadzie na zasadzie wolnego transferu przeszedł do grającego w czwartej lidze hiszpańskiej UP Langreo. Gwiazda Premier League sprzed trzech lat dziś, w wieku zaledwie 29 lat, rywalizuje z graczami takich drużyn jak Condal Club, Marino Luanco czy Caudal Deportivo...

źródło:
wikipedia.org
Amr Zaki. Antyprofesjonalista

Wigan Athletic wypożyczyło środkowego napastnika Zamalka SC latem 2008 roku. W pierwszych 6 meczach sezonu Egipcjanin strzelił w Premiership 5 goli, a rok kończył z 10 trafieniami na koncie. Jego grą zachwycali się wszyscy. Chelsea była ponoć o krok od wykupienia go z egipskiego klubu. Potem zaczęły się jednak problemy. Zaki w ciągu jednego sezonu czterokrotnie wracał do klubu po zgrupowaniach reprezentacji dużo później niż powinien.

Ówczesny menedżer Wigan, Steve Bruce, rozzłoszczony jego zachowaniem, przyznał w jednym z wywiadów, że nigdy nie pracował z tak nieprofesjonalnym piłkarzem. Nic więc dziwnego, że Latics nie zdecydowali się wykupić go z Zamalka. W styczniu 2010 roku szefowie Hull City postanowili sprawdzić, czy zawodnik przypadkiem nie zmienił swojego podejścia do zawodu i wypożyczyli go na pół roku. Okazało się, że Zakiemu nadal daleko do profesjonalisty. Egipcjanin pojawił się na boisku tylko w 6 meczach i wrócił tam, skąd przyjechał.

W Premier League był skończony. Potem występował jeszcze m.in. w tureckim Elazigsporze, egipskim ENPPI SC czy marokańskiej Raji Casablanca, ale w każdym z klubów tylko potwierdzał opinię, na którą zapracował sobie w Anglii. Karierę zakończył w sierpniu ubiegłego roku.

źródło: eadt.co.uk
Marcus Stewart. Traktorem do Premier League

Sezon 2000/2001. Ipswich Town jest beniaminkiem skazywanym na spadek. The Tractor Boys zaskakują jednak swoich fanów i rywali prawie w każdej kolejce. Pokonują m.in. Liverpool na Anfield, gromią u siebie Tottenham, remisują z Chelsea i ostatecznie zajmują piąte miejsce, mając tylko cztery punkty mniej niż drugi Arsenal. Siła zespołu George'a Burleya tkwi w kolektywie, ale jeden zawodnik się wyróżnia - Marcus Stewart. Pochodzący z Bristolu napastnik zdobywa 19 goli, a królem strzelców nie zostaje tylko dlatego, że na angielskich boiskach bryluje wówczas Jimmy Floyd Hasselbaink.

W kampanii 2001/2002 zarówno Stewartowi, jak i jego kolegom idzie znacznie gorzej. On do siatki rywali trafia zaledwie 6 razy, a Ipswich kończy rozgrywki na 18. miejscu i ląduje w 1. lidze. Marcus w kolejnym sezonie nadal występuje jednak na najwyższym szczeblu rozgrywek, już jako zawodnik Sunderlandu. Niestety, jego forma jest daleka od tej sprzed dwóch lat. Zdobywa zaledwie gola w 19 meczach, a Czarne Koty są zdecydowanie najsłabszą drużyną Premiership. W First Division Stewart radzi sobie lepiej. 14 goli w sezonie 2003/2004 i 16 w kolejnym sprawiają, że jest wyróżniającym się graczem zaplecza angielskiej ekstraklasy.

W 2005 roku piłkarz wraca do swojego macierzystego Bristol City. Ma 33 lata i coraz trudniej utrzymać mu formę na solidnym poziomie. Stewart jest coraz słabszy, wolniejszy i mniej precyzyjny w wykańczaniu akcji. Ani w Preston North End, ani w Yeovil Town i Exeter, gdzie kończy karierę w 2011 roku, nawet nie zbliża się do wyniku z pamiętnego sezonu 2000/2001.

źródło: whoateallthepies.tv
Michael Ricketts. Przeklęte powołanie

Wszystko co najlepsze w jego karierze wydarzyło się w okresie od sierpnia 2000 do końca lutego 2002 roku. Najpierw jego 19 goli pomogło Boltonowi w awansie do Premier League, a kolejne 13 w utrzymaniu się w niej. Co ciekawe, Ricketts już w lutym 2002 miał na koncie taką właśnie liczbę trafień. Potem dostał powołanie do reprezentacji Anglii na mecz z Holandią, zagrał w nim przeciętnie przez 45 minut i... do końca sezonu nie pokonał już żadnego bramkarza rywali.

W kampanii 2002/2003 Ricketts na listę strzelców wpisał się siedmiokrotnie (6 goli dla Boltonu, 1 dla Middlesbrough). W kolejnych latach zarabiał na chleb m.in. z Leeds United, Stoke City, Burnley, Preston North End i Walsall. Tylko w tym ostatnim klubie udało mu się przekroczyć barierę 10 goli. W sezonie 2008/2009 zdobył 9 bramek w League One i po jednej w Pucharze Anglii oraz Ligi Angielskiej. Karierę zakończył w 2010 roku.

Nie wiadomo, co stało się podczas zgrupowania reprezentacji Anglii przed meczem z Holandią ani co działo się w szatni w trakcie spotkania. Ricketts musiał jednak przeżyć wówczas prawdziwą piłkarską traumę, coś o czym trudno zapomnieć. Już nigdy bowiem nie zagrał na takim poziomie jak wcześniej. Powołanie od Svena Gorana Erikssona stało się więc początkiem końca jednego z najbardziej nieoczekiwanych krótkoterminowych gwiazdorów Premiership.

źródło: wikipedia.org
Roque Santa Cruz. Gwiazda na niby

Paragwajczyk uchodzi za solidnego snajpera, a jego przejścia do kolejnych klubów zawsze traktowane były jako wzmocnienia. Taki jest przynajmniej medialny obraz RSC. Rzeczywisty sporo się od niego różni. Wychowanek Clubu Olimpia z Asunción miał bowiem tak naprawdę tylko jeden dobry sezon!

Latem 2007 roku Blackburn Rovers za 4 mln funtów kupuje Santa Cruza z Bayernu Monachium. Wysoki snajper ma dopiero 24 lata, a w CV ponad 150 meczów dla klubu z Bawarii. Paragwajczyk ma być żądłem ambitnej ekipy z Ewood Park, choć sam do końca nie jest pewny, czy da sobie radę w niezwykle wymagającej Premier League. Swoją postawą na angielskich boiskach zaskakuje jednak kibiców, ekspertów i chyba samego siebie. Strzela 19 goli, do których dorzuca 7 asyst. Tylko Cristiano Ronaldo, Fernando Torres i... Emmanuel Adebayor mają na koncie więcej trafień niż on. Media o nim piszą, kibice wiwatują na jego cześć, a fanki marzą o randce z nim. Od tego pamiętnego sezonu minęło już prawie 8 lat. Przez ten czas Santa Cruz ani razu nie przekroczył bariery 10 goli w lidze. Dziś jest u schyłku kariery, ma 34 lata i trudno się spodziewać, że zdąży jeszcze nawiązać do wspaniałych momentów w barwach Blackburn.

Jego wyczyn to paradoks. Paragwajczyk zdobył bowiem najwięcej bramek w karierze w najtrudniejszej lidze, w jakiej grał, do tego dla zupełnie przeciętnej drużyny i to w debiutanckim sezonie! Jeśli był w stanie osiągnąć coś takiego w takich okolicznościach, powinien to powtórzyć w innym miejscu, przynajmniej raz. Niestety, ani w Manchesterze City, gdzie trafił z Blackburn za 17 mln funtów, ani w Betisie czy Maladze, w której gra już od czterech lat z przerwą na krótki romans z Cruz Azul, nie był w stanie znów wznieść się na wyżyny umiejętności. RSC ciągle "jedzie na opinii" dobrze wykorzystując swój medialny wizerunek przystojnego gościa, co to piłkę kopać potrafi.

źródło: epoca1.plazadeportiva.com
Javi Moreno. Mediolańska nauczka

Sezon 2000/2001 był dla Deportivo Alavés jak piękny sen. Drużyna z kraju Basków dotarła aż do finału Pucharu UEFA i była współautorką jednego z najbardziej niesamowitych meczów o europejskie trofeum w historii. Ostatecznie Babazorros mecz z Liverpoolem w Dortmundzie przegrali po dogrywce 4:5, ale dobre wrażenie pozostało. W tym spotkaniu dwa gole strzelił niejaki Javi Moreno z Silli niedaleko Walencji. W całym sezonie La Ligi snajper ten zdobył aż 22 bramki, co dało mu trzecie miejsce w klasyfikacji strzelców za Raúlem i Rivaldo.

Latem 2001 roku za 16 mln euro przeszedł do Milanu. Od tego transferu zaczęły się jego problemy. W ekipie z San Siro grał tylko rok, a zasłynął głównie czterema golami w czterech meczach Pucharu Włoch. Łącznie w tym czasie we wszystkich rozgrywkach trafił do siatki 9 razy, z czego tylko dwukrotnie w Serie A. To było za mało na wymagania takiego klubu jak Milan i 1 lipca 2002 roku Moreno wrócił do Hiszpanii, podpisując umowę z Atlético Madryt.

Dla Rojiblancos strzelił zaledwie 5 goli i szybko został wypożyczony do Boltonu, gdzie do siatki... nie trafił w ogóle. Próba odbudowania formy w Realu Saragossa niezbyt się powiodła, mimo 10 goli, i Moreno był zmuszony odejść do grającej w Segunda Division B Cordoby. Tam strzelał dużo, ale trzeba pamiętać, że to była tylko trzecia liga. Javi wciąż żył sukcesem z sezonu 2000/2001, zapominając o starej maksymie mówiącej o tym, że dużo łatwiej wejść na szczyt, niż się na nim utrzymać. Karierę zakończył w 2009 roku, a jego ostatnim klubem była Lucena.

źródło: fodboldensabc.dk
Thomas Christiansen. Prawie jak Vardy

Duńczyk z hiszpańskim paszportem w sezonie 2001/2002 zdobywa 17 goli w 2. Bundeslidze, a jego VfL Bochum awansuje do ekstraklasy. Wydawało się, że dla napastnika z Hadsund gra w niemieckiej ekstraklasie to za wysokie progi, ale Christiansen się zawziął i... przeszedł samego siebie. Zdobył 21 bramek i został królem strzelców Bundesligi, ex aequo z Giovannim Élberem.

Latem 2003 roku 30-letni już napastnik przeszedł za 2,5 mln euro do Hannoveru 96, w którym miał zastąpić Freddiego Bobicia. Niestety, nie dał rady. Już nigdy bowiem nie był tym Christiansenem z lat 2002-2003. W pierwszym sezonie w barwach H96 strzelił 9 goli, w drugim 2, a trzecim - 1. W 2006 roku zawiesił buty na kołku. Dziś jest trenerem AEK Larnaka.

źródło: wikipedia.org
Salvatore Schilacci. Rok w raju

Sezon 1989/1990, debiutancki w Juventusie Turyn, dał Toto przepustkę do kadry Italii na mundial w 1990 roku. Były as Messiny strzelił wówczas dla Starej Damy 15 goli. Swoją znakomitą dyspozycję potwierdził podczas mistrzostw świata w ojczyźnie. Na turnieju trafił do siatki 6 razy, został królem strzelców i najlepszym piłkarzem, a Włosi zdobyli brązowy medal.

Przez kolejne 7 lat kariery w równie dobrej formie snajperskiej Schilacci był tylko raz - w 1995 roku, kiedy to strzelił 31 goli w 34 meczach. Wynik imponujący, problem w tym, że osiągnięty w barwach Jubilo Iwata występującego w lidze japońskiej, która wówczas była o wiele słabsza niż dziś. Wcześniej ani w Juventusie, ani w Interze nie zbliżył się nawet do strzeleckiego wyniku z kampanii 1989/1990.

Tak wysoka forma i związane z nią konsekwencje zaskoczyły chyba samego Toto, który nie umiał poradzić sobie z ciężarem bycia gwiazdą futbolu w Italii. Po pamiętnym mundialu 1990 dla reprezentacji strzelił bowiem jeszcze tylko jednego gola. Bohater włoskiej piłki był więc tak naprawdę jedynie meteorytem, który na chwilę pojawił się na piłkarskim niebie.

źrodło:
wikipedia.org
Grafite. Ofiara własnego sukcesu

Brazylijczyk to trochę inny przypadek niż wymienieni wyżej. Wszedł na piłkarski Everest w sezonie 2008/2009, kiedy to z 28 golami na koncie został królem strzelców Bundesligi i przy okazji mistrzem Niemiec. W kolejnym trafił do siatki tylko 11 razy, a w kampanii 2010/2011 - 9. Wyniki całkiem przyzwoite, ale nie dla kogoś, kto rzucił na kolana całe piłkarskie Niemcy!

On też to czuł i dlatego zdecydował się na transfer do Al-Ahli, gdzie spędził kolejne cztery lata. W lidze Zjednoczonych Emiratów Arabskich rozegrał prawie 80 meczów, w których strzelił 63 gole. Bardzo dużo, trzeba jednak wziąć poprawkę na poziom rozgrywek. Dziś Grafite gra w brazylijskim Santa Cruz FC.

Dlaczego piłkarz, który w Bundeslidze zdobył 59 goli, uznawany jest za gwiazdę jednego sezonu i znajduje się w większości rankingów klasyfikujących takich graczy? Wszystko przez te 28 goli z kampanii 2008/2009. W ostatnich 30 latach tylko Klaas-Jan Huntelaar strzelił w jednym sezonie więcej bramek niż Grafite. Tak wyśrubowany wynik podniósł oczekiwania wobec niego do niebotycznego poziomu. W efekcie kibice, eksperci, trenerzy, a nawet koledzy z drużyny zaczęli spodziewać się, że Grafite będzie strzelał w każdym sezonie powyżej 20 goli. Wszyscy nagle zapomnieli, że Brazylijczyk, wkładając koronę króla strzelców, miał na karku już 30 lat! A napastnik inaczej niż bramkarz - im starszy, tym gorszy.

Grafite zaimponował formą późno, ale za to w jakim stylu. Charakteryzując karierę Brazylijczyka, trudno nie oceniać jej przez pryzmat tego wyjątkowego sezonu. Z jednej strony wyczyn ten pozwolił mu zapisać się na kartach historii Bundesligi, ale z drugiej stał się przekleństwem, które negatywnie wpłynęło na odbiór jego sportowych dokonań.

Andy Warhol mówił, że każdy będzie miał swoje 15 minut sławy. Mieli je również Michu, Ricketts, Moreno, Stewart, Zaki, Christiansen, Santa Cruz, Grafite i Schilacci. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że mogli być na topie dużo dłużej. Dlaczego im nie wyszło? Jednej przyczyny nie ma, to raczej zbiór elementów, na który składają się decyzje własne i innych, zbiegi okoliczności, pech, przekonanie o własnej wielkości czy problemy zdrowotne. Większość z wymienionych wyżej zawodników w najlepszym momencie kariery pomyślało, że są piłkarskimi bogami i mogą wszystko. Duch sportu karze jednak takich gagatków bardzo surowo. Przestajesz dobrze grać, znikasz z notesów menedżerów najlepszych klubów, kibice o tobie zapominają, frustracja rośnie a zarobki spadają. Dopiero wówczas uświadamiasz sobie, że mieli rację ci, co mówili, że łatwo wejść na szczyt, trudniej na nim zostać.

1 komentarz: