niedziela, 24 kwietnia 2016

Wspomnień czar. Mecze, o których będę pamiętał

źródło: talksport.com
Jubileusz sprawia, że człowiek staje się sentymentalny i zaczyna wspominać, tworzyć listy najlepszych miejsc, doświadczeń, potraw, imprez, książek, piosenek itp. Mi w 2016 roku taki jeden się przytrafi. W związku z tym postanowiłem, idąc tropem np. obchodzącej setne urodziny Legii, stworzyć listę najbardziej fascynujących meczów, jakie miałem okazję zobaczyć.


Legia Warszawa - Widzew Łódź 2:3 (przedostatnia kolejka 1. ligi, 18 czerwca 1997 roku)

Przed meczem na stadionie przy Łazienkowskiej w tabeli 1. ligi (dzisiejszej Ekstraklasy) prowadził Widzew, który miał punkt przewagi nad Legią. Podopieczni Mirosława Jabłońskiego musieli więc wygrać i do 88. minuty realizowali ten cel znakomicie. Po golach Cezarego Kucharskiego i Sylwestra Czereszewskiego prowadzili 2:0, a kierownik drużyny zaczął już organizować fetę z okazji wywalczenia tytułu mistrza Polski. Sławomir Majak, Dariusz Gęsior i Andrzej Michalczuk sprawili jednak, że musiał te plany odłożyć na później.

Tuż przed decydującym o wyniku trafieniem Michalczuka to legioniści przez chwilę cieszyli się z prowadzenia. Sędzia jednak słusznie dopatrzył się spalonego i gola nie uznał. To, co stało się potem, na zawsze zostanie w pamięci fanów stołecznej drużyny. Na wiele lat będzie zadrą w sercu, czymś co będzie się wspominać ze złością i rozczarowaniem.

To był niezwykły mecz, który w Polsce zdarza się bardzo rzadko. Była wielka stawka, fantastyczna atmosfera na stadionie, niesamowity zwrot wydarzeń, który spowodował płacz jednych i euforyczną radość drugich. Widzewowi sukces ten smakował wyjątkowo. Czy może być bowiem coś lepszego niż świętowanie mistrzostwa Polski na terenie głównego rywala? Legionistom nigdy nie udało się w pełni zrewanżować widzewiakom za tamto upokorzenie.

Gdy Jacek Laskowski komentował to niezwykłe starcie dla telewizyjnej Dwójki miałem zaledwie 10 lat. Jak dziś jednak pamiętam to rozczarowanie, smutek, rozgoryczenie, złość. Czułem się jak ktoś, kto na coś długo czeka i jest już prawie pewny, że w końcu dostanie upragnioną rzecz. Ma ją przecież na wyciągnięcie ręki. Sięga po nią i wtedy ktoś brutalnie uderza go po rękach, krzycząc, że ona mu się wcale nie należy. Boli, prawda?


Manchester United - Bayern Monachium 2:1 (finał Ligi Mistrzów, 26 maja 1999 roku)

O meczu na Camp Nou nikt by nie pamiętał zbyt długo, gdyby nie fantastyczne, niesamowite, wręcz kosmiczne ostatnie 180 sekund. Teddy Sheringham pojawił się na murawie w 67. minucie, zastępując Jespera Blomqvista, a Ole Gunnar Solskjaer w minucie 81., zmieniając Andy'ego Cole'a. Żaden z nich nie spodziewał się, jaką rolę wkrótce odegra.

W 91. minucie Czerwone Diabły miały rzut rożny. Wybita przez obrońców Bayernu piłka trafiła pod nogi Ryana Giggsa. Ten uderzył źle. Miał jednak szczęście, bo na drodze lotu futbolówki stał Sheringham i zmienił jej trajektorię tak, że wpadła do siatki. Chwilę potem to Anglik kopnął niedokładnie, z czego skorzystał Solskjaer. Było 2:1. Niemożliwe stało się faktem. Siedząc przed telewizorem, jako trzynastoletni chłopak, miałem wrażenie, że biorę udział, choć na odległość, w czymś niezwykłym. Jeszcze następnego dnia nie dowierzałem, że to Manchester United a nie Bayern zdobył najcenniejsze trofeum w piłce klubowej.



Pod koniec XX wieku Facebooka, Twittera czy Snapchatu nie było. Tradycyjne media też nie były tak zaawansowane technologicznie jak dziś. Owszem, o cudzie w Barcelonie, się mówiło, ale z pewnością nie tak, jak czyniono by to teraz. Gdy za sto czy dwieście lat ktoś będzie analizował historię futbolu, z pewnością trafi na notkę o meczu z 26 maja 1999 roku.

Liverpool FC - Deportivo Alaves 5:4 d. (finał Pucharu UEFA, 16 maja 2001 roku)

To był najciekawszy finał w historii Pucharu UEFA i jeden z najbardziej rozstrzelanych w historii europejskich rozgrywek. Miał wszystkie elementy meczu idealnego. Dwa szybkie ciosy na początek, próba powstania z kolan i znów mocne uderzenie rywala. Ponowna inicjatywa powstańcza i kolejne sprowadzenie na ziemię. Znów zryw i w końcu ostateczny, zwycięski cios, zadany przez... członka własnej drużyny. Tak, dla Deportivo Alaves był to mecz heroiczny, zakończony upokarzającą nagłą śmiercią w postaci samobójczego złotego gola.



Starcie na Westfallenstadionie oglądało się jak najlepszy film akcji, pełen znakomitych aktorów i zwrotów akcji. Sceneria dortmundzkiego obiektu tylko potęgowała efekt. Naprzeciw siebie stanęły drużyny z innych światów - Liverpool, klub z bogatą historią i wielkimi aspiracjami, oraz Alaves, rewelacja rozgrywek, niewielki klub z Kraju Basków, dla którego sam udział w finale był niewyobrażalnym sukcesem. Tym razem jednak nie było jak w bajce. Ten mniejszy, biedniejszy przegrał, ale swoją postawą zapisał się na kartach europejskich rozgrywek złotymi zgłoskami.


AC Milan - Liverpool FC 3:3 k. 2:3 (finał Ligi Mistrzów, 25 maja 2005 roku)

Mecz na Stadionie Olimpijskim im. Atatürka był dla mnie wyjątkowy nie tylko z powodu tego, jaki miał przebieg. Bez Jerzego Dudka w bramce The Reds nie przeżywałbym takich emocji, to pewne. Gdy przegrywasz 0:3 po pierwszej połowie, jedyne czego pragniesz, to schować się pod ziemię, zniknąć, stać się niewidocznym. Dobrze bowiem wiesz, że szanse na odwrócenie losów rywalizacji są bliskie zera. Kiedy przegrywasz 0:3 w finale najbardziej prestiżowego europejskiego pucharu, twoja sytuacja jest wielokrotnie gorsza.

Jak silną psychikę, wielką wiarę w swoje umiejętności, odwagę, wolę walki musisz mieć, by w ciągu nieco ponad godziny wydostać się z piekła, przejść przez czyściec w postaci serii rzutów karnych, a następnie wkroczyć w niebiosa, unosząc w górę puchar? Tego majowego wieczoru całym sercem byłem z Dudkiem i jego kolegami. Gdy w strugach confetti cieszyli się z wygranej, ja płakałem ze szczęścia. Czułem się dumny, że bramkarz najlepszej drużyny Europy jest Polakiem.



Przebieg meczu w Stambule nauczył mnie, że nie można się poddawać, nigdy, nawet wtedy, gdy wszystko obraca się przeciw tobie. To banał, tak, wiem. Wiem też, że łatwo o tym pisać, trudniej wykonać. Ważne jednak, by pamiętać, że jeśli oni dali radę, ja też mogę.


Polska - Portugalia 2:1 (eliminacje Euro 2008, 11 października 2006 roku)

Przed meczem w Chorzowie nie wierzyłem, że Biało-Czerwoni mogą ogrywać drużyny, które mają w składach graczy pokroju Cristiano Ronaldo, Deco czy Nuno Gomesa. Było to coś z gatunku science fiction, możliwe ewentualnie w FIFIE, i to na najniższym poziomie trudności. Ekipa Leo Beenhakkera zafundowała mi trochę przedwczesny, ale jakże zaskakujący prezent na 20. urodziny. Wygrana z Portugalią, czwartą drużyną świata? Wciąż zastanawiam się, czy to aby nie był żart.

Gdy przypomnę sobie Grzegorza Bronowickiego, hasającego na lewej obronie, albo Euzebiusza Smolarka ośmieszającego portugalskich obrońców, nie mogę uwierzyć, że byli w stanie to zrobić. Przed meczem na Stadionie Śląskim nic bowiem na to nie wskazywało. Dziś, gdyby ekipa Adama Nawałki pokonała Hiszpanię czy Brazylię, byłaby to niespodzianka, ale nie już nie takiego kalibru jak tamto pamiętne zwycięstwo nad Portugalią. Sukces ten z dzisiejszej perspektywy wydaje się jeszcze bardziej nierealny, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że Grzegorz Bronowicki nigdy potem nie zagrał tak dobrze jak wtedy. Podobnie Smolarek, dla którego był to bezapelacyjnie najlepszy mecz w kadrze.



Mam nadzieję, że podczas zbliżającego się Euro 2016 Robert Lewandowski i spółka również dostarczą mi i milionom innych kibiców wrażeń zbliżonych do tych, jakie zafundowała drużyna Beenhakkera tamtego październikowego wieczoru.


Spartak Moskwa - Legia Warszawa 2:3 (4. runda kwalifikacji do Ligi Europy, 25 sierpnia 2011 roku)

Pierwszy mecz tych drużyn zakończył się remisem 2:2. Legia jechała więc do Moskwy bez wielkich nadziei i gdy po 27 minutach przegrywała 0:2, idealnie realizowała scenariusz typowy dla polskich drużyn w europejskich pucharach. Gol kontaktowy strzelony przez Michała Kucharczyka tuż po drugiej bramce dla gospodarzy obudził jednak w legionistach wolę walki, o której istnieniu oni sami chyba nie wiedzieli. Efektem tego odkrycia był fenomenalny strzał Macieja Rybusa z 30 metrów, który tuż przed przerwą zaskoczył Andrija Dykania. Batalia o awans do fazy grupowej Ligi Europy rozpoczynała się więc od nowa.

W drugiej połowie Legia nie tylko nie pozwoliła się zdominować Spartakowi, ale sama dała rywalom solidnie popalić. Trafienie Janusza Gola w 90. minucie po dośrodkowaniu Jakuba Wawrzyniaka było zwieńczeniem tych wysiłków, nagrodą za kawał dobrej roboty. Gol Gola sprawił, że ten wczesny sierpniowy wieczór stał się jednym z najprzyjemniejszych w najnowszej historii polskich występów w europejskich pucharach.



Podopieczni Macieja Skorży udowodnili wówczas kilka rzeczy. Sobie, że są w stanie zagrać dobrze na trudnym terenie i odwrócić losy wydawałoby się przegranej rywalizacji. Rosjanom, że nie opłaca się traktować rywala zza zachodniej granicy z pobłażaniem jak w czasach ZSRR. Kibicom, iż warto wierzyć w swoją drużynę do końca, a ekspertom i komentatorom, że nazwiska nie grają, liczy się zespół. Mi z kolei wynagrodzili całą masę wpadek, zarówno tych ligowych, jak i pucharowych, po których musiałem tłumaczyć się drwiącym ze mnie kolegom, dlaczego to ja tak bardzo tę Legię lubię.


Polska - Niemcy 2:0 (eliminacje Euro 2016, 12 października 2014 roku)

"Gol, gol, gol! Polska - dwa, Niemcy - zero. Sebastian Milaaaaa!" - te proste słowa Mateusza Borka wykrzyczane po trafieniu ówczesnego gracza Śląska były potwierdzeniem narodzin zespołu Adama Nawałki. Nie mam bowiem wątpliwości, że właśnie w ten październikowy wieczór na Stadionie Narodowym w Warszawie utworzyła się drużyna, która w tak dobrym stylu awansowała później do finałów Euro 2016.

To, co się wtedy stało, nie miało prawa się wydarzyć. Reprezentacja Polski przed tym spotkaniem była bowiem zbieraniną graczy bez wspólnej wizji i realnego celu. Taki twór stawał naprzeciw aktualnym mistrzom świata, co prawda nieco zmienionym po triumfie na brazylijskich boiskach, ale jednak mistrzom świata! Ok, w tym starciu Biało-Czerwoni mieli mnóstwo szczęścia i wcale tak dobrze nie grali, ba - mogli, a może nawet powinni przegrać. Emocje związane z pierwszym w historii triumfem nad Niemcami sprawiły jednak, że poważne błędy w ustawieniu stały się jedynie błahostkami, a zwyczajne zagrania - zagraniami genialnymi.

W kibicowskiej percepcji futbolu nie liczy się to, jak dobrze realnie gra drużyna. Ważny jest wynik i okoliczności, w jakich jest osiągany. 12 października 2014 roku w Warszawie została wykreowana nowa moda na reprezentację. Nagle przestano z niej żartować i kpić, a zaczęto doceniać solidną postawę Jakuba Wawrzyniaka, walkę o każdą piłkę Roberta Lewandowskiego, tytaniczną pracę w środku pola Grzegorza Krychowiaka czy inteligentne ustawianie się w ataku Arkadiusza Milika. Okazało się, że Biało-Czerwoni mogą dobrze grać nie tylko w siatkówkę czy szczypiorniaka, ale także w piłkę nożną.




Liverpool FC - Borussia Dortmund 4:3 (rewanżowy mecz ćwierćfinałowy Ligi Europy, 14 kwietnia 2016)

Starcie na Anfield było wyjątkowe. Zaczęło się jak w filmach Hitchcocka - od trzęsienia ziemi, czyli prowadzenia Borussii 2:0 zaledwie po dziewięciu minutach gry. The Reds, by awansować do półfinału, potrzebowali aż trzech goli. W pierwszej połowie nic nie wskazywało jednak na to, że są w stanie to zrobić.

Gdy tuż po przerwie Divock Origi pokonał Romana Weidenfellera, wydawało się, że Liverpool podjął wyzwanie. Wiara w piłkarzach z czerwonej części miasta Betlesów odżyła. Oni czuli, że mogą dokonać niemożliwego. Gdy niecałe dziesięć minut później Marco Reus mierzonym strzałem podwyższył wynik na 3:1, całe Anfield zamarło. Cios był potężny, rywal nie miała prawa się podnieść. Do końca meczu pozostawało tylko nieco ponad pół godziny, a gospodarze musieli strzelić znakomicie dysponowanym gościom aż trzy gole. To nie mogło się udać. A jednak... Co ciekawe, dwie z trzech bramek zdobyli piłkarze, którzy do siatki trafiali wieki temu - Mamadou Sakho i Dejan Lovren.



Mecz na Anfield miał też zabójczą końcówkę. W ostatnich sekundach doliczonego czasu gry Borussia wykonywała rzut wolny tuż zza szesnastki. Do piłki podszedł Ilkay Gündogan. Uderzył znakomicie, mocno, precyzyjnie. Futbolówka leciała w okienko bramki Simona Mignoleta, a gdy je minęła, kibice potrzebowali kilku sekund, by zdać sobie sprawę, że gola nie ma i to LFC zagra w półfinale.

Batalia Liverpoolu z BVB stała się manifestem piłki nożnej. Dowodem na istnienie boga futbolu i zarazem głośnym przypomnieniem wszystkim kibicom na całym świecie, dlaczego tak naprawdę kochają ten sport. Mecz w Liverpoolu był pokazem kunsztu aktorów i reżyserów połączonym z dużą dawką efektów specjalnych oraz nieco melancholijną historią Jürgena Kloppa, twórcy sukcesu Borussii, dziś próbującego reanimować wielki Liverpool.

Okazuje się, że aż w trzech najlepszych meczach, jakie widziałem do tej pory w moim życiu, występował Liverpool. Co ciekawe, zawsze je wygrywał i to w sensacyjnych okolicznościach. Klub z Anfield ma w sobie bowiem coś niezwykłego, coś co sprawia, że chce się mu kibicować, być z nim na dobre i na złe. Tę aurę bogatej historii naznaczonej momentami zarówno tragicznymi, jak i pięknymi, wzniosłymi, zwycięskimi. Tych trenerów i piłkarzy, z jakimi można się utożsamiać, a w końcu niepowtarzalnych kibiców, którzy śpiewając "You'll Never Walk Alone" przed i pod koniec każdego meczu, przypominają każdemu o superpozytywnym życiowym przesłaniu, w skrócie mogącym brzmieć tak - bez względu na to, co się zdarzy, pamiętaj, człowieku, że nigdy nie będziesz szedł przez życie sam...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz